z-pamietnika-rozwodnika-cz-i

Według badań jedną z największych traum ludzkiej egzystencji (obok śmierci bliskiej osoby i zmiany pracy) jest rozwód. To bolesne rozstanie nie tylko z osobą, ale i z codziennymi przyzwyczajeniami, obowiązkami i priorytetami. Jednym słowem nasze życie zmienia się wówczas całkowicie i najczęściej trzeba zacząć wszystko od nowa. Jak to zrobić?

W listopadzie ubiegłego roku moja ówczesna małżonka obwieściła mi, że zamierza odejść. Chciała poświęcić się karierze zawodowej, coś zmienić, bo przy moim boku czuła się niespełniona. Po 9 latach znajomości i 1,5 roku od ślubu otrzymałem wiadomość, która zatrzymała mi całą rzeczywistość. To jakbym dostał obuchem w głowę, bo jeszcze dzień wcześniej miałem przed sobą perspektywę wspólnych lat, posiadania gromadki dzieci i bycia razem do późnej starości.

Jednak szybko przekonałem się, że życie to nie jest tylko i wyłącznie smakowanie jego owoców, ale i często napotykanie na twarde pestki, które mogą na długo stanąć w gardle. Poczułem, że wali mi się na głowę cały świat, który do tej pory, oprócz kilku mniejszych niepowodzeń, był kolorowy jak tęcza i przepełniony obłokami nadziei. W mgnieniu oka dotarło do mnie, że to, co do tej pory budowałem aby być szczęśliwym, runęło i w konsekwencji pozostały jedynie zgliszcza.

Zacząłem się zastanawiać, co ze mną jest nie tak. Na pewno przecież przyczyniłem się do tego, że osoba, z którą spędziłem niemal połowę życia już nie chce mnie mieć u swego boku. Obwiniałem się i choć z jednej strony rodzina oraz przyjaciele mówili mi, że nie powinienem, to jednak z drugiej strony branie winy na siebie było automatyczne, podświadome i często silniejsze od tego, co logiczne i realne. Analizowałem wszystkie aspekty naszego związku i choć wiadomo nie od dziś, że wina zawsze leży po obu stronach, to jednak dręczyły mnie pytania o to, co robiłem źle.

Moje poczucie wartości momentalnie spadło. Czułem się nieatrakcyjny fizycznie i psychicznie. Wszystko co spotykało mnie dookoła, kojarzyło mi się z żoną i okolicznościami dotyczącymi naszego małżeństwa oraz wspólnego pożycia. Nie mogłem słuchać muzyki, oglądać filmów, a jak szedłem na spacer i widziałem szczęśliwe pary trzymające się za ręce, to chciało mi się płakać. Docierało do mnie, że muszę szybko zacząć wszystko od nowa, ale ta myśl tak mocno paraliżowała, że jedyne na co miałem ochotę, to zażyć środki nasenne i pozwolić snom zrobić swoje.

Nie widziałem przed sobą przyszłości, a jedynie zatracałem się w tym co było, gdzie teraźniejszość powodowała wielką pustkę. Co robić? O czym myśleć, aby nie myśleć? Jak ustawić sobie dzień, by mógł choć na chwilę zamazać żal, smutek i rozgoryczenie? Na te pytania odpowiadałem sobie długo, aż w końcu oddźwięk nastąpił i zobaczyłem drogę, na końcu której widniał napis „to jeszcze nie koniec”…

Pierwszych dni po tej druzgocącej wiadomości w ogóle nie pamiętam. Nie spałem, nie jadłem, w ogóle nie funkcjonowałem. Wyprowadziłem się ze wspólnie kupionego przed kilkoma miesiącami mieszkania do rodzinnej miejscowości, aby mieć oparcie w bliskich i z nimi przeżyć ten mój, bez dwóch zdań, życiowy dramat. Mocno to przeżywałem, ale moja familia chyba jeszcze bardziej, bo patrzyła na mój błędny wzrok i głowę, do której nic nie dociera, zamartwiając się o mój stan psychiczny.

Oprócz tego, że nie było koło mnie mojej ukochanej, z którą dzieliłem łoże, której zwierzałem się z niepowodzeń i chwaliłem sukcesami, brakowało trybu życia, jakie do tej pory prowadziłem. Mieszkanie, które wspólnie urządzaliśmy, ogródek, który razem karczowaliśmy i sadziliśmy rośliny, garaż, w którym chowany był nie tak dawno kupiony samochód. Wespół wybrany. To wszystko było wspólnym mianownikiem całego nieszczęścia, jakie mnie ogarniało. Jeszcze parę dni temu myślałem, że będziemy żyć długo i szczęśliwie, że „dorobimy” się potomstwa, analizując w żartach, które dziecko jest do kogo podobne. Teraz to wszystko prysło jak mydlana bańka i słowo depresja stało się dla mnie nagle namacalne.

Zamiast cieszyć się egzystencją w domowym zaciszu, zamieszkałem u rodziców, którzy podsuwali mi pod nos śniadanie, bo sam nie miałem głowy by o to zadbać. Co dalej? Co ze mną będzie? Przecież nie stać mnie na samotne mieszkanie w „naszych” czterech kątach, a nawet jeśli byłoby mnie stać, to i tak bym nie chciał, bo sentyment i skojarzenia z życiem w małżeństwie chyba by mnie zabiły. Chciałem się jak najszybciej odciąć od tego, co „nasze” i co „razem” choć to przecież niewykonalne!

Rozmowy z mamą, z którą na szczęście mam wspaniały kontakt, były porażająco długie. Miałem fart, że moja rodzicielka jest na emeryturze i miała sporo czasu, aby mi go poświęcić. Dobrym zbiegiem okoliczności było również to, że moja praca polegała na pisaniu felietonów sportowych, więc mogłem zabić ten blady okres, nie wychodząc z domu, co i tak było ciężkie, a swe obowiązki wykonywałem z wielkim bólem i niechęcią. Omawianie genezy tego, co się stało w moim życiu, zajęło ponad miesiąc, po którym co prawda czułem się nieco lżejszy, ale i tak nie na tyle, aby móc kroczyć dalej bez ciężkiego plecaka naładowanego bagażem uporczywego bólu.

Nie ma nic lepszego niż przebywanie w takiej sytuacji w gronie najbliższych. Mimo że ich rady czy sugestie są często nieprzyswajalne, to jednak sama obecność i bezsłowne wsparcie owocowały poprawionym samopoczuciem oraz perspektywą lepszego jutra. Radzenie sobie z takim problemem samemu do niczego nie prowadzi. Jest jak bicie głową w mur, który z biegiem czasu staje się coraz twardszy, a głowa coraz słabsza i nadwyrężona systematycznymi uderzeniami. A przecież głowa jest najważniejsza, bo bez niej człowiek jest bezwartościowy, stąpający po cienkim lodzie samodestrukcji…

Ja tymczasem starałem się odnaleźć drogę z powrotem do światła…

Czytaj inne kartki z pamiętnika rozwodnika:

Część II

LION